„Kochane mamy nie traćcie nadziei”: historia kilku poronień i dwóch małych cudów…

Sama nie wiem od czego zacząć…ale myślę, że powoli uda mi się o wszystkim opowiedzieć. Jestem Ola i jestem mamą wspaniałego synka Kacpra i 4 kochanych od samego początku Aniołów.

Nasz pierwszy Anioł odleciał w 2009 r. Słowa lekarzy brzmią jak formułka wyuczona na pamięć. „Po co pani płacze, proszę się ubrać, zabieg trzeba wykonać jak najszybciej”. Następny dzień znów poczekalnia…kobiety w ciąży, lekarka bez zająknięcia zleca zabieg. Wywołanie poronienia trwa kilka godzin, silne skurcze, płacz…a obok na sali kobiety z nowo narodzonymi maluszkami. Serce rozdziera tak niewyobrażalny ból, o jakim nikt nawet nie chciał by pomyśleć, a co dopiero go poczuć.historia kilku poronień

Życie musiało toczyć się dalej…

…początkowo automatycznie wykonywane czynności…ale dzięki bliskim i znajomym małymi krokami wkradał sie uśmiech i wola walki. Tak, była to Wola walki, pomimo zakazów i wysokiego ryzyka zaszłam w kolejną ciąże, wiedziałam, że muszę, czułam, że się nam uda. W kwietniu 2010 na świecie pojawił się nasz Cud. Kacper ma już 5 lat, jest wspaniałym dzieckiem, ale wiadomo, każda mama napisze tak o swoim dziecku :).Przez kilka lat nie myśleliśmy o powiększeniu naszej rodziny, jesteśmy młodzi, jest jeszcze dużo czasu, wiec zawsze było to odkładane.

W styczniu 2014 okazało się, że znowu jestem w ciąży…

…nie była ona planowana ani też mile widziana przez męża i moją rodzinę, to był ciężki czas, firma, w której pracowałam ogłosiła upadłość, mało kasy, kłótnie…Nie poddałam się, walczyłam zaciekle o naszego malca. Walka była długa, z nerwów bóle brzucha, wizyta w szpitalu, lekarz mówi że nie widać dziecka, od razu czarna rozpacz.

Dziecko żyje, ale ma wadę serca…

Lekarz poprosił żeby przyjechać następnego dnia na wizytę prywatną, a tam mały cud…Dziecko jednak żyje, ale ma wadę serca. Lekarz proponuje zabieg, odmawiam. Następne dni to dni pełnie modlitw, błagań, usg, dni oczekiwania, mierzenia maluszka czy rośnie. Nasz drugi Anioł odszedł 30.01.

Płakałam tylko w samotności, nie chciałam, by synek widział mój smutek…

Kolejny dzień, skurcze, bóle brzucha, krwawienie, 2 dni odsyłania z izby przyjęć, pomimo że dziecko nie żyje w moim ciele. W końcu ginekolog z przychodni wystawia skierowanie na cito, bo krew leje mi sie po nogach. Znów leki na wywołanie większych skurczy…zabieg i powrót do normalności. Płakałam tylko w samotności nie chciałam, by synek widział mój smutek, choć i tak wiedział, to dzięki niemu przetrwałam.

Wiem, że dla niektórych wyda się to dziwne, ale kobieta w takich momentach uczy się cierpieć po cichu. Oczywiście są dni kryzysowe, kiedy chce się umrzeć i spotkać się ze swoimi dziećmi, ale ja mam Kacpra i mam dla kogo żyć, mam to szczęście.

„To pewnie wirus, może była Pani przeziębiona…”

Po 2 stracie badania nie miały końca, ale nic z nich nie wynikło. „Jest pani zdrowa mąż też, nie ma przeciwwskazań”, „To pewnie wirus, może była pani przeziębiona..” itd. Nie naciskałam na męża, wiedziałam, że nie marzył o następnym dziecku. Ja starałam zatracić sie w nowej pracy, skupić na innych rzeczach i tak mijał tygodnie, nasze relacje z mężem się poprawiły.

Październik: na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski…

…szybko jednak Bóg, czy kto tam jest na górze, sprowadzili mnie na ziemie, nasz 3 trzeci Anioł odszedł 10 października. Mąż zostawił mnie samą sobie, jechałam do Warszawy do szpitala, synek był u dziadków…W szpitalu odesłali mnie z kwitkiem, lekarz stwierdził: „Poradzi sobie Pani sama….”Z bólami i skurczami ledwo dojechałam do domu, płacząc i wijąc sie z bólu, straciłam maleństwo w łazience.

Nie wiem jak opisać to, co czułam, strach, przerażenie i ten ból, który rozrywa serce na miliony kawałków.

Nie miałam siły na nic, chciałam być silna, przecież powinnam…ale nie miałam siły już nawet oddychać, walczyć…Kolejne 2 tygodnie walczyłam z otępieniem, bólem i strachem co dalej. Powrót do rutyny jest chyba jedynym rozwiązaniem: praca, dom, praca, dom, w nowym roku ciągłe bóle macicy, problemy z cyklem i następne badania…znów nic…

Wizyta w klinice niepłodności: wyniki książkowe…

„Nie wiem, kto Państwa do nas skierował, ale my nie zajmujemy się takimi przypadkami. Zachodzi Pani w ciążę bez problemu, in vitro jest wykluczone po tylu stratach. Jeśli chcecie się Państwo doszukiwać, można zrobić takie i takie badania, ale raczej nie ma potrzeby”.

Rozmowa z mężem, ostatnia próba, nie walczymy, jak będzie, to będzie…

„Udało się, zaczęłam po cichu cieszyć się w marcu 2015” – szczęście, które nie trwało długo..

Najpierw badania sprawdzające, macica zdrowa, tylko rodzić dzieci, hormony super, badania standardowe rewelacja, witaminy brane garściami mają jeszcze pomóc. Udało się, zaczęłam po cichu cieszyć się w marcu 2015. 2 pierwsze testy zrobiłam bez wiedzy męża…Badanie krwi i wiadomość tylko dla nas i lekarza prowadzącego, dostałam hormony na podtrzymanie, zakaz wstawania jakiegokolwiek wysiłku. Po kilku tygodniach usg – maluszek żyje, ma zdrowe serduszko, które bije równomiernie, to nasza Helenka, wiedziałam że to ona, kolejne modlitwy. Badania wskazują że wszystko jest w porządku…Pod koniec kwietnia czułam sie na tyle dobrze, by zacząć spacerować…robić obiad.

4 Maj, z samego rana wyjechaliśmy na usg, na które nie mogliśmy się doczekać. Marzyłam, aby zobaczyć, ile Helenka urosła, jak się wierci. Lekarka, która miała mnie przyjąć była na innym piętrze, trafiłam do kogo innego.

Lekarka robi badanie i znów tak jakby mówiła o tym, jak ładnie świeci słońce za oknem. Informuje, że dziecko nie żyje…Serce przestało bić kilka dni wcześniej…myślę kiedy…Nic nie poczułam, wszystko było w porządku…Staram sie nie płakać, lekarka bez słowa pisze coś na komputerze, bardziej przejęła się że nie działa jej drukarka niż tym, że moje dziecko nie żyje…

 

Wchodzi pielęgniarka, widząc mnie pyta, czy coś może dla mnie zrobić…biorę dokumenty i wybiegam

Mąż czekający przed salą goni za mną, a mnie zalewa taka rozpacz, że nie mogę się opanować, nie wiem ile tak płaczę, nie rozumiem, czemu nie zasługuje na to, by mieć kolejne zdrowe dziecko…czy jestem aż tak złym człowiekiem. Następne usg potwierdzające śmierć Helenki, następna wizyta w szpitalu, proszki na wywołania poronienia, bo organizm nie chce oddać naszego maleństwa, cały dzień skurczy – bez znieczulenia, bo spowolniło by proces. Na wieczór krwawienie, lekarze pobiegli do nagłej cesarki, mąż prowadzi mnie do łazienki…zaczęłam tracić dziecko…Siedzę zakrwawiona, mąż biega, szuka pielęgniarki, niema nikogo, słyszę jak szlocha z bezsilności, biegnie jeszcze raz i wpada oddziałowa, zabiera część tego co straciłam…Nagle pojawiają się lekarze, w 5 minut leżę znów na fotelu przygotowywana do zabiegu, trzęsę sie jak galareta i odpływam. Budzi mnie mąż, jest ze mną i wspiera, wyciera mi łzy. Nasz ostatni Anioł odszedł 5 maja.

Kolejna ciąża była Cudem – we wrześniu pojawiła się Helenka

Proszę mi uwierzyć, po tym wszystkim nie miałam najmniejszej nadziei, że się uda, że kiedykolwiek urodzę zdrowe dziecko. Szukaliśmy lekarza, który po prostu powie nam, czemu nasze dzieci odeszły i tak trafiliśmy do dr. Kurczuk-Powolny. Zrobiliśmy badania i okazało się, że jestem w ciąży…nie planowanej, nie oczekiwanej, która była dla nas po prostu Cudem. Od samego początku ciąża podtrzymywana hormonami, zastrzykami na rozrzedzenie krwi, każda wizyta wiązała się z takim stresem, że myślałam że umrę…ale dzidzia rosła i rosła. Na USG połówkowym, kiedy lekarz powiedział, że malutka jest zdrowa i wszystko jest ok byłam już spokojna i odliczałam dni:)We wrześniu pojawiła się nasza Helenka, zdrowa, silna dziewczynka, o której nie śmiałam marzyć, a jednak się pojawiła.

Kochane mamy nie traćcie nadziei. Szukajcie lekarza, który będzie was wspierał i farmakologicznie i duchowo, bo to bardzo ważne .


Jeśli chcesz podzielić się swoją historią napisz do nas na adres info@poronilam.pl

5/5 - (1 głosów / głosy)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *