Szczęście, które trwało 2 tygodnie

11 marca, tego dnia dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami.
Zaczęły się najpiękniejsze 2 tygodnie naszego życia, ściągnęłam różne aplikacje monitorujące rozwój dziecka, szukaliśmy łóżeczka, wybieraliśmy imiona. Moje życie zmieniło się o 360 stopni. Zaczęłam bardziej uważać na to co jem, dbać o siebie, zmieniłam kosmetyki, zaczęłam używać tych bardziej naturalnych. Oszczędzałam się, dbałam nie tylko o siebie, ale też o tą mała istotkę, która miałam pod sercem. Powiedzieliśmy tylko domownikom, zawsze wiedziałam, że I trymestr jest najważniejszy i lepiej na spokojnie go przejść.

Szczęście, które trwało 2 tygodnie

30 marca pierwsze USG, według miesiączki 6 tydzień, według USG nie widać zarodka. 4 tydzień. Lekarz dał nadzieję, że to normalne, że to wczesna ciąża. Należy czekać 2 tygodnie i powinno pojawić się bijące serduszko. Dużo kobiet przez to przechodzi, po tym czasie słyszą bicie serduszka swojego maleństwa. Ale jak tu czekać? Nie wiesz co się dzieje z Twoim dzieckiem czy dobrze się rozwija. Wróciłam do domu cały dzień i noc przepłakałam. Już wtedy czułam, że coś jest nie tak.

31 marca, krwawienie. Najpierw skąpe, ale lekarz uprzedzał, że będzie pojawiało się krwawienie implantacyjne, że to normalne. Minęły godziny, krwawienie nie ustąpiło. Pojawiły się skrzepy krwi. Starałam się nie denerwować. Odpoczywałam.
1 kwietnia, godz. 3:00. Straszny ból brzucha, ból kręgosłupa, nie byłam w stanie wstać z łóżka. Gorączka. Bałam się iść do toalety. Po godzinie boleści wstałam poszłam do toalety, wszędzie była krew. Spakowałam się, pojechaliśmy do szpitala.

Godz. 5:00. Po zarejestrowaniu i rozmowie z położną, czułam, że coś jest nie tak. Przyszedł lekarz, zrobił badanie i USG. Z przykrością poinformował, że doszło do poronienia. Pamiętam każda minutę, każdą sekundę z tej rozmowy, leżałam na badaniu i płakałam tak strasznie płakałam. Nie czułam bólu fizycznego, czułam jak pęka mi serce. I ta krew, wszędzie była krew. Nie mogłam się opanować tylko płakałam.

Dziękuję Bogu, że trafiłam na takiego lekarza, który był wyrozumiały i empatyczny. Wszystko wytłumaczył powiedział, że to nie była moja wina. Matka natura tak postanowiła nie w nocy, nie dzień wcześniej, ale w dniu zapłodnienia. Wtedy już nasze dzieciątko było skazane na śmierć. Tłumaczył, że nie mogę się obwiniać jak bym nie uważała co bym nie robiła to nie była moja wina i nie miałam na to wpływu. Ale czy Wy potraficie się nie obwiniać?

Każdego dnia, w każdej minucie, analizuje te 6 tygodni, co zrobiłam źle, co zjadłam, co mogło doprowadzić do tego, że straciliśmy nasze szczęście. Wyczekane, wystarane i wymodlone.
Dziś jest 4 dzień jak mój Aniołek jest w Niebie, a ja nadal płaczę. Ból w sercu, pustka. Nie potrafię tego zrozumieć. Czuję, żal, wściekłość smutek czemu nas to spotkało? Co zrobiliśmy źle?

Nigdy nie zapomnę naszego Aniołka. ZAWSZE będzie to nasze 1 dziecko, modlę się o to, żeby Bóg dał nam siłę, żeby przetrwać tą żałobę i móc dalej wierzyć w to, że nas jeszcze spotka szczęście.
Kochane mamy, pamiętajcie, matką nie jesteście jak urodzicie dziecko, jesteście nią już od pierwszego dnia ciąży. Pozwólcie sobie przeżyć tą żałobę tak jak czujecie w sercu.

Autor: S. N.

 

Moje kochane maleństwo

Po paru miesiącach starań o dziecko spóźniał mi się okres, zrobiłam test i gdy pojawiły się dwie kreski, był strach a zarazem szczęście, że w końcu się udało – nie zapomniana data 13 sierpnia 2020. Jak najszybciej chciałam potwierdzić ciąże u lekarza był 3-4 tydzień, wczesna ciąża wszystko rozwija się prawidłowo to było wielkie szczęście nasze wyczekiwane dziecko.

Moje kochane maleństwo

Miałam się zjawić za 2-3 tygodnie na kontrolę, żeby zobaczyć jak się wszystko rozwija. Wyjechaliśmy za granicę, tam poszłam do położnej na kontrolę, zrobiła z nami wywiad i oczywiście w końcu mąż mógł zobaczyć na USG po raz pierwszy swoją fasolkę. Położna zaczynając USG – monitor ustawiła tak żebyśmy też widzieli, ale nic na nim nie widzieliśmy, szybko zabrała żebyśmy nie widzieli i sama sprawdzała wszystko dokładnie, poinformowała nas z wielką przykrością, że niestety ale serduszko naszemu maleństwu nie bije i mam czekać na poronienie. Jeśli w ciągu paru dni nic się nie będzie dziać mam zadzwonić i skierują mnie do szpitala na zabieg .

Świat się nam zawalił, jeszcze do nas to nie docierało, cały czas biłam się z myślami może źle odczytała, zły był obraz że to jedna wielka pomyłka były łzy i wielka bezradność . Tydzień później zaczęły się skurcze ból niesamowity, czyli już wiedziałam, że to nie była pomyłka poroniłam stało się najgorszy scenariusz w naszym życiu, był żal smutek łzy czemu to musiała się nam przytrafić tak bardzo chcieliśmy tego dziecka.

Ciężko było mi się po tym pozbierać, gdy mąż nie widział płakałam jak małe dziecko dlaczego to przytrafiło się nam, ale niestety to się stało ciężko jest nam rozmawiać o tym co się stało, bo wiem jaki to był dla niego szok tak bardzo chciał tego dziecka.

W kwietniu powinniśmy zostać rodzicami :(. Po trzech miesiącach zaczęliśmy się starać na nowo i mam nadzieję że w końcu zobaczę te moje upragnione dwie kreski 🙂 i usłyszę bicie serduszka

Autor: Darusia

 

3 ciążę 1 dziecko

Zaszłam w ciążę. Nasze szczęście było przeogromne. Dziadkowie, rodzice, rodzina szczęśliwi a my w skowronkach. Pewnego dnia w 8 tygodniu zaczęłam krwawić. Pojechaliśmy do szpitala. Ciąża bliźniacza, ale nie ma serduszek. Badania. Zabieg łyżeczkowania. Płakałam długo.

3 ciążę 1 dziecko

Pielęgniarki, które ze mną były i lekarz okazali dużo wsparcia. Pogodziliśmy się z tym w jakimś stopniu. Ale dopiero wtedy w szpitalu dotarło do mnie ile kobiet roni swoje dzieci. Tak wcześniej to był temat tabu.

Po 4 miesiącach zaszłam w ciążę. Plamienia, wcześniej odchodziły wody. Cukrzyca ciążowa, ale udało się mamy synka. Zaszłam w 3 ciążę. Nieplanowana, ale byłam szczęśliwa. Wszystko było ok. Czułam się dobrze. Rozkwitałam. Miałam dni, gdy wątpiłam czy dam rade z 2 dzieci gdzie nasz prawie 2 latek potrzebował dużo uwagi.

Prawie 20 tydzień wstałam czułam się dobrze. W łazience działo się cos dziwnego załatwiałam się i czułam jakby mi coś wylatywało. Wytarłam się a tam krew, żywa krew. Panika, płacz szybko do szpitala. Badanie dziecka ok. Pani doktor mówiła że piękny chłopiec. Można by było z tego USG się uczyć o prawidłowej anatomii dziecka.

Potem badanie na fotelu i tu grom z nieba. Widać pęcherz płodowy. Nie dawali szans. Mówili żeby przygotować się na najgorsze. Ale jak. Mój płacz słyszał chyba każdy na oddziale. Zawieźli mnie do sali. Leżeć nogi wyżej. Zostawiłam dziecko w domu, żeby ratować drugie dziecko. Przestalam krwawić. Nie miałam skurczy. Leżałam i nadzieja, że będzie dobrze rosła z dnia na dzień.

Pielęgniarki pocieszały, że mamy wyleżały. Sprawdzałam ile tygodni musi mieć dziecko by miało szanse po porodzie. Szpitale najlepsze w Polsce. Już szukałam dla nas miejsca. Rozmowy przez kamerkę z synem bolały, ale wierzyłam że zdarzy się cud. W środę bolał mnie brzuch. Wierciło, kręciło. Burczało. Słabilo mnie. Zrobiłam kupę. Przestało. Poszłam spać.

Obudziłam się w nocy mokra. Przebrałam się na leżąco jak od kilku dni już. Myślałam, że się posikałam, bo robiłam siku na leżąco. To było zaprzeczenie sobie samej. Rano powiedziałam pielęgniarce o tym popatrzyła smutno. Wtedy google i czytanie o wodach płodowych. Wąchałam swoje majtki. Sprawdzałam kolor. Dziewczyna obok mnie leżała mówiłam jej, że przepraszam, że to robię ale ja panicznie bałam się tego.

Wszedł mój lekarz na obchód on już wiedział. Ja też już wiedziałam,  widziałam po jego oczach. Odeszły mi wody. Dotarło do mnie, że ten ból brzucha to wtedy umierał mój syn. Umarł, bo ja złapałam jakąś bakterie. Nic mnie wcześniej nie bolało, nie plamiłam. Nic.

Zabrali mnie na USG i synek nie żył. Wszystkie oczy spuszczone. Na drugi dzień zabierali mnie na salę porodów. Była inna niż z synkiem kiedy rodziłam. Mniejsza. Mąż był ze mną. Bolało, ale ten ból psychiczny był i jest gorszy. Mieliśmy godzinę na pożegnanie syna.

Tuliłam go. Całowałam był taki malutki ale nosek miał mój. Taki sam ma nasz syn, który jest z nami. Czas po i pogrzeb były okropne. Czy teraz po roku ból się zmniejszył. Nie. Stanowczo nie. Teraz panicznie boje się zajść w ciążę.

Autor: Justyna

Ciągu dalszego nie będzie…

Sprawa jest świeża, nawet bardzo, ponieważ wydarzyła się ledwie dwa dni temu…Nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Jadąc do szpitala byłam pewna, że każą mi brać tabletki z progesteronem i odpoczywać. Tymczasem lekarz, wyrwany w środku nocy ze snu, bez krzty emocji oznajmia – wygląda to źle, krwawienie jest niewielkie, ale na USG nie widać bicia serduszka, jest jedynie cień zarodka wielkości ok 4 mm, czyli dokładnie tyle, ile jeszcze 1,5 tygodnia temu miał na pierwszym USG. Z tą różnicą, że wtedy serduszko miarowo biło…

Ciągu dalszego nie będzie...

Ktoś powie, przecież nic się nie stało, to sam początek, tak często bywa. Natura wybiera za nas. Ale dla mnie to był mały koniec świata. Bardzo wcześnie zorientowałam się, że jestem w ciąży. Cieszyłam się ja, cieszył się mąż, Bo chociaż nie staraliśmy się o dziecko, to pozytywny test ciążowy, był dla nas najlepszym noworocznym prezentem.

A teraz została pustka, bo plany, które mieliśmy legły w gruzach… Pokój, który miał zająć najmłodszy członek rodziny, pozostanie beznamiętną biblioteczką i gabinetem… Ja sama funkcjonuję jakby w innym świecie, bo wiem, że pod moim sercem nie ma nic… nie muszę już na siebie tak uważać, dbać, pilnować łykania tabletek z kwasem, terminów wizyt u lekarza.

To wszystko, co miało wypełniać najbliższe miesiące odeszło tak nagle, że spowodowało dezorientację… Powrót do pracy? Niby jak, skoro ledwo wstaję z łóżka. Wyjście na spacer? Ale wszyscy wkoło albo oczekują dziecka, albo właśnie zostali rodzicami…

Najgorsze jest jednak myślenie o przyszłości. Co jeśli później się nie uda zajść w ciążę? Albo co będzie jeśli znowu coś pójdzie nie tak…? Czy mam w sobie na tyle siły, by próbować i znowu narażać się na ten koszmar…

Na razie przyszłość wydaje się być pusta, ubrana w ciemne barwy. Chociaż ciągle obiecuję sobie, że będę myśleć pozytywnie, to póki co muszę przeżyć moją żałobę. Bo moje małe bobo postanowiło opuścić mnie dużo za wcześnie, zniknąć beznamiętnie, bez śladu gdzieś w toalecie, albo na okropnej szpitalnej wkładce…

A my zostaliśmy tutaj z pustką w sercach i strachem przed tym, co kiedyś może się wydarzyć. I chyba w tym wszystkim to właśnie jest najgorsze… obawa i niepewność, strach przeplatany nadzieją, że jeszcze kiedyś i my będziemy się cieszyć tym największym szczęściem.

Autor: Toffi

Ciągle tęsknię

Wiele z Was dzieli się tutaj doświadczeniami porodu martwego dziecka. Długo o tym myślałam, czy ja kiedykolwiek będę na to gotowa… chyba nadszedł ten dzień, w którym jestem w stanie i w którym przede wszystkim chce się tym podzielić, dlatego by choć odrobine zrzucić z siebie ciężar traumy… by utrata  Dzidziulka przestała być tematem tabu.

Ciągle tęsknię

29 grudnia 2020 z uśmiechem i radością poszłam na wizytę kontrolna do mojego ginekologa. W sercu liczyłam, ze może nasz Dzidziutek pokaże już czy jest chłopcem czy dziewczynka. Pokazałam lekarzowi wyniki badań, a dalej wykonał on USG.

Byłam bardzo podekscytowana, że zaraz usłyszę bicie serca mojego Maleństwa. Nagle, lekarz powiedział „coś mi się tutaj nie podoba”. W głowie pojawiła mi się myśl, która towarzyszyła mi przez kolejne sekundy „pewnie nasz Dzidziuś jest chory, ale poradzimy sobie, przecież tak bardzo Go kochamy, to nasze małe Dzidzi”… po chwili lekarz powiedział „No niestety… Pani Alicjo, serduszko dziecka przestało bić”.

Zamarłam. Nie umiałam wypowiedzieć słowa, nie umiałam… nie umiałam nic. Lekarz jeszcze przez kilka chwil upewniał się, czy na pewno jego diagnoza jest trafna, czy serduszko Wandzi na pewno nie bije, a ja w tym czasie próbowałam uwierzyć, że to co mówi to nie jest najtragiczniejszy koszmar, tylko rzeczywistość… w końcu powtórzył „bardzo mi przykro…”… wstałam, zrobiłam dwa kroki, żeby się ubrać, po czym cofnęłam się i zapytałam „naprawdę jest pan pewien!? Przecież to niemożliwe!!!” Lekarz przymknął oczy i milczał. Wtedy wybuchałam, rozryczałam się jak chyba nigdy w życiu, nie wiedziałam co ze sobą zrobić i jak się zachować… moje serce pękło.

Następnego dnia rano, pojechaliśmy do szpitala. Weszłam do środka. Na izbie przyjęć, zbadał mnie kolejny lekarz, który potwierdził, ze serduszko Wandziulki przestało bić. Do ostatniej chwili wierzyłam, że mój lekarz się pomylił… Przyjęli mnie oddział.

Był przepełniony. Posadzili mnie na krześle obok dziewczyny, która zaraz miała rodzić. Czułam przeogromny ból. Po około 2 godzinach przyszedł lekarz i podał mi leki na wywołanie porodu. Następnie położna podała mi plastikowy pojemnik i lateksowe rękawiczki, mówiąc „gdyby coś się zaczęło dziać, proszę łapać”.

Wtedy zupełnie nie rozumiałam jej słów. Nie wiedziałam „co mam łapać”!? Nie byłam też w stanie zapytać. Z powrotem usiadłam na krzesełko, obok zaraz rodzącej koleżanki. Po kolejnych dwóch godzinach znalazło się dla mnie łóżko.

Byłam szczęśliwa, ze już nie siedzę na widoku całego oddziału, że nie muszę patrzeć na spacerujące po oddziale świeżo upieczone mamy, albo te zaraz rodzące. Po kolejnych godzinach podano mi kolejna dawkę leków. Wtedy zaczęły się bóle i krwawienie. Nikt mi nie powiedział, ze będzie tak bardzo boleć, nikt mi też nie powiedział, że będę tak bardzo krwawić i, że ta krew nie jest „tym czymś” co mam „ŁAPAĆ” do pojemniczka… po kolejnych godzinach podano mi kolejne leki, krew się ze mnie lała strumieniami… lekarz dyżurujący powiedział, ze już chyba blisko, ze mam być czujna… po 15 minutach od podania trzeciej dawki leków poczułam, że muszę, mówiąc kolokwialnie iść siku, a jednocześnie nie czułam, że cokolwiek może „zacząć się dziać”.

Jednak wzięłam do toalety pojemniczek i rękawiczki. Przechodziłam z sali do toalety, ciągnęły się za mną po korytarzu ślady krwi. Położne nie pozwoliły mi zamknąć drzwi za sobą. Wiedziałam, że obserwują mnie spacerujące ciężarne… Gdy weszłam do łazienki, wijąc się z bólu, czułam się bardzo skrępowana tym, że na korytarzu jest moja krew, że one musza na nie patrzeć.

Będąc w łazience, ściągnęłam majtki by moc się załatwić. Zaraz po ich ściągnięciu, zauważyłam na ziemi skrzep krwi wielkości pomarańczy. Nie wiedziałam czy „to to” co wg położnych miałam „łapać”… zrobiłam krok by wziąć pojemniczek, który odłożyłam na parapecie i nagle zobaczyłam na ziemi – moja Wandziulke… moje serce znowu pękło… wzięłam ją szybciutko na ręce i tak trzymając wylałam może łez… widziałam jej główkę, raczki i maluśkie nóżki… była tak maleńka, ze nie dałam rady jej tak po prostu przytulić… przełożyłam ją do pojemniczka, który zaraz potem ucałowałam…

Następnego dnia wypisano mnie do domu. Do dnia dzisiejszego nie potrafię zrozumieć dlaczego dano mi wypis w momencie, kiedy dano go też dziewczynom i ich żywym Dzidziusią. Czy naprawdę musiałam czekać na męża z dziewczynami, które ubierały w nosidełkach swoje maleństwa, które do nich mówiły i się uśmiechały… ja czekałam jako jedyna z moim Dzidziutkiem w pojemniczku…. nie, nie w nosidełku… nie zapomnę tej chwili do końca życia… i nigdy nie zrozumiem dlaczego tego cholernego wypisu nie dano mi choć godzinę później… bym nie musiała na to wszystko wokół patrzeć… mimo wszystko… ja też jestem ważna. I dopiero dziś zdaje sobie z tego sprawę.

Dziś mija ponad 2 miesiące od utraty… A ja tęsknię, dalej tęsknię.

Autor: Alicja