Jakoś żyję… [HISTORIA PORONIENIA]

W 5 tygodniu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Super, bo czekaliśmy na to. Mamy syna 5 lat, poprzednia ciąża, książkowo, super. Poród naturalny. Pierwsze badanie – wszystko ok, trochę niski progesteron, więc dostaje luteinę. Czuje się dziwnie, inaczej niż w poprzedniej ciąży, tłumaczę sobie, że każda jest inna itp.

jakoś żyję

Pierwsze plamienie w 6-7 tygodniu – może się pojawić, zwiększam dawkę luteiny i jakoś mija

Nagle spostrzegam, że piersi przestały mnie boleć, wszyscy mówią, że nie muszą bolec. Kolejne plamienie, kontakt z lekarzem – „proszę się oszczędzać i więcej luteiny”. Nocami nie śpię, paraliżuje mnie dziwny strach, niewyjaśniony.

Czułam, że coś jest nie tak, była środa, w czwartek miała być wizyta u lekarza, postanowiłam przygotować się na wszystko, pojechałam kupić jakąś koszulę nocna, bo śpię w piżamach, więc stwierdziłam, że na ginekologii najlepsza koszula.

Kupiłam podpaski, jakiś płyn do kąpieli mały. Spakowałam torbę i mówię do męża, że jakby coś się działo, to tu wszystko przygotowane.

W czwartek wizyta, o 20:20 badanie i słowa „nie rozwija się, nie ma akcji serca, proszę się ubrać, zdecydujemy, co dalej. Czekamy na poronienie w domu lub szpitalu”.

Ok, odstawiłam leki, czekałam weekend w domu, w poniedziałek zgłosiłam się do szpitala

Tam badanie USG potwierdzenie. Decyzja o podaniu leku. I formalności. Ankieta lekarska, anestezjologiczna i najlepsze „proszę tu wybrać, co z płodem, czy sami organizujecie pogrzeb czy fundacja ma się tym zająć”. Wybieram fundację.

Każą sikać na basen, bo w każdej chwili może coś wylecieć. Od 11 czekam na bóle i krwawienie, nic nie przychodzi, żadnych skurczy, nic i tak całą noc. Rano znów badanie, decyzja „robimy zabieg, krew brzydko pachnie” i wiecie, jak mi ulżyło, to czekanie jest okropne. „Czy pani coś jadła dziś? Nie – to proszę nie jeść”.

Dają szpitalne ubranie i czekam, przychodzą, wchodzę na salę operacyjną, wyję jak bóbr

Podłączają do aparatury, przywiązują do fotela i nagle jest mi tak dobrze, cała rozpacz znika. Budzę się w sali. Udaję, że śpię, nie chce gadać z koleżanką z sali, mimo że jest w tej samej sytuacji. „Po 2 h może pani wstać i zjeść” i wstaję, wszystko ok, żadnego bólu oprócz bólu serca, ale cieszę się, że już jest za mną, że wieczorem wyjdę do domu do syna.

Przychodzi psycholog, o zgrozo, każe wręcz zrobić pogrzeb, że to nam pomoże patrzy na mnie, jak na idiotę, czy ja rozumiem, co mówi. Ja rozumiałam, a psycholog zamiast wesprzeć, wprowadził w poczucie winy, że oddałam płód do fundacji, że oni maja się tym zająć.

Po spotkaniu z psychologiem szybko starałam się ogarnąć

„Co on bredzi” – myślałam tylko o powrocie do domu. Przychodzi jakaś lekarka, inna niż prowadząca, która była ze mną od przyjęcia aż po zabieg. Pyta, czy chcę zwolnienie, mówię, że tak. Ona z oburzeniem, że tamta nie wypisała, że co myśli, że samo się wypisze, w ogóle opryskliwa, młoda jakaś.

Reszta personelu ok, naprawdę z empatią, lekarka prowadząca również. Wieczorem już byłam w domu uffff, ale o tym pogrzebie nie mogę przestać myśleć, czemu właściwie ktoś mnie zmusza?


historia baner 2

 

Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, wypełnij formularz.

 


Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie

Zdjęcie: ©Myriams-Fotos/pixabay.com

Trudne przeżycia [HISTORIA PORONIENIA]

Wiem, że wszystkie te historie są bardzo ciężkie, choć każdej z nas się wydaje, że nasza jest najstraszniejsza. Nie wiadomo, od czego by tu zacząć, bo to bardzo trudne. Pierwsze dziecko urodziłam, mając 18 lat, było ciężko, ale warto, to jest moje całe serce, myślałam, że jeśli kiedyś zechcę zajść w kolejną ciążę, to też będzie łatwo, a tu niestety…

trudne przeżycia

Bardzo długo się staraliśmy z mężem o kolejne dziecko…

Aż w końcu straciłam nadzieję i w 2014 udało się, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, bo pierwszy test ciążowy, słaba kreska na teście, mąż mówił, że to na pewno nie ciąża, ból brzucha przez 3 tygodnie męczarnia, aż w końcu zalew krwi, przeżyłam to dość łatwo, bo po prostu nie wiedziałam, wmawiałam sobie, że to nie była ciąża.

Potem kolejny, znów słaba kreska, ale już nie słuchałam męża, poszłam do lekarza, diagnoza – ciąża pozamaciczna z prawego jajnika, straszny ból. Po tygodniu operacja, przeżyłam to okropnie, tym bardziej, że byłam bez wsparcia, matka mówiła „daj spokój, co się takiego stało”, mąż mówił „tego dziecka nie było, to jeszcze nie dziecko, po dwa – ciąża pozamaciczna”.

Przeżyłam, choć zjechałam do Polski i zrobiłam badania

Lekarz mówił, żeby nie czekać, nie ma przeciwwskazań, a kolejna ciąża to ratunek. Więc po 3 miesiącach znów mogliśmy się starać, choć zbytnio nie trzeba było, bo po prostu to lubiliśmy i uznaliśmy, że jeśli się uda, to super. Kolejna ciąża, szybko do lekarza, mówił, że jest dobrze i że za tydzień usłyszymy serduszko, po prostu fruwałam.

Niestety nie doczekałam, kolejny raz krwotok, szpital i usłyszałam „jest ok”, wróciłam do domu i po prostu czułam, jakby mnie rozrywało, wiedziałam, że jest coś nie tak, czułam to i niestety pojechałam na wizytę i już było po.

Wtedy już lekarz uznał, że czas włączyć leki

Więc ok. po 5 miesiącach zaszłam w ciążę, bo lekarz mówił, że jak najszybciej, nie czekać. Znów słyszę „ale nic nie ma, nie widać ciąży”, ale jest hcg i jest ból rozgrywający z lewego jajnika, diagnoza – ciąża pozamaciczna. Oczywiście operacja. Lekarz w szpitalu uznał, że nie można mnie narażać, usuwamy jajniki.

Uznałam że mowy nie ma, więc zostały. Wróciłam do Polski na wizytę do lekarza, który mnie leczył, powiedział mi, że chce zobaczyć dokumenty ze szpitala o ciąży pozamacicznej, bo on nie wierzy, żeby ktoś miał takiego pecha, żeby zdarzyły się dwa razy, w dodatku z obu jajników, gdzie nie ma powodu, bo wyniki są super.

Oczywiście mu je przedstawiam i uznał, że nie mam się starać, trzeba poczekać z rok jednak i wtedy znów zacząć.

Powiem wam, że straciłam nadzieję i żałuję do dziś…

Że byłam zaślepiona tym, że lekarz mi mówił „rób to jak najszybciej”, a ja wierzyłam, że teraz się uda i robiłam, jak kazał. Moja psychika bardzo ucierpiała, myślę, że do dziś cierpi i będzie już tak na zawsze. Wiem, że mam córkę i muszę dla niej żyć. Mąż nie rozumie mojego cierpienia, bo dla niego to jeszcze nie było dziecko, być może tak się broni przed cierpieniem, ale ja nie potrafię ukrywać mojego bólu, mojej głupoty, że słucham lekarza. Mam nadzieję, że kiedyś moje serce sobie z tym poradzi i będę znów czuła choć trochę szczęścia.


historia baner 2

 

Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, wypełnij formularz.

 


Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie

Zdjęcie: ©congerdesign/pixabay.com

8 tygodni [HISTORIA PORONIENIA]

W czerwcu tego roku miałam histeroskopie. Polip, który pewnie miałam od roku, uniemożliwiał nam zajście w ciążę. Po zabiegu miałam miesiączkę po niespełna tygodniu… Równo miesiąc po zabiegu mogliśmy zacząć znowu starania, jednak na badaniu kontrolnym okazało się, że nie miałam owulacji.

8 tygodni

Pomyślałam, że w kolejnym cyklu też nic z tego…

Kolejna miesiączka pojawiła się 13.07, gdzie cały tydzień wcześniej plamiłam. W sierpniu mieliśmy zaplanowany ślub. Modliłam się, by nie mieć wtedy miesiączki, bo ciąży w ogóle nie brałam pod uwagę, myśląc, że pewnie znowu nie było owulacji.

Jednak okres się nie pojawił, jeden test negatywny. Po dwóch dniach kolejny negatywny. Pojawiły się bóle podbrzusza. Po tygodniu test pozytywny, jednak bóle nie mijały. Naczytałam się, że to normalne, w końcu macica się rozciąga.

Dzień później umówiłam się do pierwszego lepszego lekarza, by tylko potwierdzić test

Okazało się, że to 4 tyg.+3. Kilka dni płakałam ze szczęścia. W 5 tyg.+3 miałam wizytę u swojej lekarki, było wszystko dobrze. I zaczęło się, 5 tyg.+6 i dzień przed ślubem. Plamienia, ostry ból brzucha. Dostałam leki na podtrzymanie, wesele tylko przy stole i potem leżenie… Plamienie utrzymywało się przez kolejne 1,5 tyg., jak i bóle brzucha.

Kolejna kontrola 7 tyg.+3 – nie ma echa serduszka…

Zarodek za malutki. Lekarka daje nam jeszcze tydzień, że mamy się nie łamać, ale też wziąć pod uwagę najgorszy scenariusz… Tydzień później jestem już po zabiegu. Ciąża obumarła. W szpitalu nie uroniłam ani łzy, starałam racjonalnie rozmawiać z lekarzami, dostałam osobną salę… Dzisiaj jestem 3 dzień po poronieniu i sama nie wiem nic… Czuję się, jakby ktoś wyrwał mi serce.


historia baner 2

 

Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, wypełnij formularz.

 


Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie

Zdjęcie: ©Comfreak/pixabay.com

Utrata zdrowej córeczki [HISTORIA PORONIENIA]

W lutym tego roku potwierdziło się – druga ciąża (pierwsza umarła w zarodku). Cieszyłam się, jak okazało się, że nasze maleństwo żyje i ma się dobrze. Niestety w majówkę, 5 maja, ni z gruszki, ni z pietruszki dostałam bóli porodowych.

utrata zdrowej córeczki

Na początku nie wiedziałam, że o to chodzi…

Ponieważ był grill, piękna pogoda, a ciąża rozwijała się prawidłowo. Pojechałam do szpitala, gdzie lekarz powiedział, iż rodzę. Położyli mnie na oddział, dostałam kroplówkę i miałam czekać. Mówił, iż może da się uratować dziecko, lecz szanse były małe.

Gdy wołałam pielęgniarkę, przychodziła z przymusu. Krwawiłam i strasznie bolało. I stało się o 0:45, 6 już maja, urodziłam martwą córkę. Oczywiście miałam tez łyżeczkowanie. Rano zapytali, czy będziemy ją chować, czy mają zrobić to w zbiorowej mogile. Ton tej pielęgniarki był straszny i nigdy tego nie zapomnę.


historia baner 2

 

Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, wypełnij formularz.

 


Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie

Zdjęcie: ©Printeboek/pixabay.com

Pożegnanie – list do ukochanego dziecka

Kochanie. Wiem, że nie było nam dane się poznać, a mimo to wydaje mi się, że znamy się doskonale. Przez te 9 tygodni, które były nam dane, byłeś dla mnie najważniejszą osobą w życiu. Lub byłaś. Nie wiem, czy jesteś moim małym synkiem czy córeczką. To teraz nieważne. Ważne, że mogłam przez 9 tygodni nosić Cię pod sercem, że razem z tatą mogliśmy przez ten krótki czas być najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.

pożegnanie Czytaj dalej