Stracona szansa na szczęście – historia o stracie

Odkąd straciłam swoje pierwsze dziecko minął prawie miesiąc. Wiadomość o ciąży była dla mnie niespodzianką. Na początku budziła we mnie przerażenie, strach oraz obawy. Na pierwszym USG nie było jeszcze serduszka, na kolejnym serce już biło, jednak oprócz jednego zarodka, ukazał się drugi znacznie mniejszy. Rozpoczął się dwutygodniowy maraton wizyt u ginekologa.

wasza historia

Z każdą kolejną wizytą denerwowałam się coraz bardziej. Okazało się, że drugi zarodek przestał się rozwijać prawidłowo. Dowiedziałam się, że moja ciąża to ciąża z zespołem TRAP – zdrowy pierwszy zarodek pracował za dwoje, jego serduszko pompowało krew zarówno dla tego nierozwijającego się bezsercowca jak i również dla siebie. Na kolejnej wizycie zostałam poinformowana o wszystkich możliwych komplikacjach. Lekarz uprzedził mnie, że jest to ciąża wysokiego ryzyka, jednak istniała szansa, że urodzę zdrowe dziecko.

Na początku nie potrafiłam cieszyć się tą ciążą. Pierwszy trymestr był dla mnie bardzo trudny, nudności, wymioty i osłabienie towarzyszyły mi od samego początku. Momentami miałam tego dość, jednak czując bicie serduszka i widząc rosnący brzuch wierzyłam, że warto przez to przejść, miałam dla kogo walczyć. Na USG prenatalnym widziałam zdrowe dziecko, malucha, który poruszał rączkami i nóżkami. Serduszko było zdrowe i silne, słyszałam jak biło.

W tym momencie, rozpoczynałam drugi trymestr. Dolegliwości z poprzednich tygodni ustąpiły a ja na nowo odzyskałam siły. Zaczęłam przybierać na wadze, więc kupiłam trochę ciążowych ubrań. Oglądałam meble do pokoju dziecięcego, rozglądałam się za wózkiem, podziwiałam dziecięce ubranka i już nie mogłam się doczekać aż zacznę kompletować wyprawkę dla mojego malucha.

Jednak radość szybko zamieniła się w ogromny smutek i niedowierzanie. Kolejne USG w 16 tygodniu pozbyło mnie wszelkich nadziei na szczęśliwe zostanie mamą. Lekarz nic nie musiał mówić, widziałam jak moje maleństwo leżało w innej pozycji niż zwykle, nie poruszało się, nie widziałam bijącego serduszka. Niestety dziecko nie żyje. Nie widzę akcji serca – usłyszałam, a ja nie mogłam pojąć dlaczego i kiedy to się stało. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie poczułam, że coś takiego się wydarzyło. Jeszcze rano cieszyłam się, że idę na USG.

Chciałam poznać płeć dziecka, a zamiast tego dostałam skierowanie do szpitala na wywołanie poronienia. Płakałam przez całą drogę powrotną do domu. Zadzwoniłam do mojego partnera, łamiącym się głosem powiedziałam co się stało. Płakaliśmy i cierpieliśmy razem. Dwa dni później pojechałam do szpitala. I tam przeżyłam swoje piekło. Dostałam leki, po kilku godzinach poczułam okropne skurcze, odeszły mi wody i zaczęłam krwawić. Dostałam pojemnik, lekarz poinformował mnie, że mam zbierać do niego coś większego co ze mnie wypadnie. Kilka chwil później widziałam moje dziecko po raz pierwszy i ostatni. Trzymałam je na ręce, miało malutką główkę, rączki, paluszki, nóżki. Płakałam. Chciałam żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło.

Następnego dnia wykonano mi zabieg, a wieczorem wypisałam się do domu. Już więcej nie płakałam. Nie chciałam o tym z nikim rozmawiać. Zablokowałam w sobie wszystkie emocje. Stworzyłam mur, odcięłam się od tego wszystkiego.
Wróciłam do pracy, staram się normalnie funkcjonować. Żyć dalej. Czasami mam wrażenie, że to nie dotyczyło mnie, działo się poza mną. Jednak kiedy dociera do mnie, że nie ma ze mną mojego dziecka płaczę, nie potrafię kontrolować emocji. Z partnerem nie rozmawiamy na ten temat. Przeżywam to wszystko w samotności. Nikt z rodziny nie porusza ze mną tego tematu. Mam wrażenie, że wszyscy oprócz mnie zapomnieli o tym co się działo w ostatnich tygodniach, a ja nie potrafię sobie z tym poradzić. Chciałabym porozmawiać o tym wszystkim. Jednak nie wiem czy mam w sobie wystarczająco dużo siły, żeby zacząć ten temat.

Najgorsze w tej całej sytuacji były słowa lekarzy, pielęgniarek: „Jesteś młoda. Nie poddawaj się, próbuj dalej. Będziesz miała dziecko”. Ale ja nie wiem czy chce znowu być w ciąży, boję się, że znowu będę przechodzić przez to wszystko.

Tak strasznie za Tobą tęsknię Aniołku.

Autor: Karolina

 

Dziś mija rok – wzruszająca historia o poronieniu

Dziś mija rok. Nie sądziłam, że wytrwam tak długo. Pamiętam jakby to było wczoraj, wieczorem przed USG miałam złe przeczucie. Płakałam w samochodzie i pytałam męża co z nami będzie jeśli okaże się, że poroniłam. Próbował mnie uspokoić, ale widziałam, że też się martwi.

wasza historia

Byłam w 6 tygodniu gdy zaczęłam plamić. Pojechaliśmy do szpitala, ale przez covid mąż nie mógł wejść ze mną. Siedziałam pół nocy w poczekalni, żeby zobaczyć się z położną. W Anglii w ciąży praktycznie  nie widzisz  lekarza. Zrobili mi badanie krwi i moczu, dostałam skierowanie na USG na poniedziałek, położna uspokoiła mnie, że w pierwszych tygodniach plamienia mogą być czymś zupełnie normalnym i jeśli nie zacznę krwawić bardziej mam czekać na USG.

W poniedziałek miałam wejść w 7 tydzień i miało być im łatwiej sprawdzić na USG, czy wszystko jest dobrze. Nie byłam spokojna, nadal martwiłam się co z dzieckiem, ale rano zadzwoniłam do swojego ginekologa z Polski, przepisał mi leki na podtrzymanie ciąży. Zaczęłam brać leki jeszcze tego samego dnia wieczorem, choć ich zdobycie nie było takie proste. To mnie trochę uspokoiło, wiedziałam że biorę lekarstwa, lekarz potwierdził że plamienia mogą się zdarzać i wcale nie muszą oznaczać najgorszego. Mimo wszystko te parę dni było ciężkie, cały czas starałam się myśleć pozytywnie, ale gdzieś w głębi serca czułam, że dzieje się coś złego.

W niedzielę mąż zabrał mnie na wycieczkę nad morze. Chciał żebym się rozluźniła i spędziła miło dzień. Pamiętam jak spacerowaliśmy po plaży i rozmawialiśmy jak bardzo cieszymy się z tej ciąży. Staraliśmy się 2 lata, robiliśmy szereg badań, mąż rzucił palenie, nie było łatwo. Każdy kolejny miesiąc kończył się jedną kreską i wylanymi łzami. Aż do 6 kwietnia, okres spóźniał mi się już tydzień, ale nawet tego nie zauważyłam po tak długim czasie, chyba traciłam już nadzieję, że to może oznaczać ciążę.

Tego dnia rano mąż miał kolejne badanie nasienia. Po powrocie do domu wzięłam się za sprzątanie łazienki i w szafce znalazłam ostatni test ciążowy. Wtedy uświadomiłam sobie, że faktycznie spóźnia mi się okres. Nie miałam nadziei, że będzie pozytywny. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam 2 wyraźne grube kreski. Płakałam z radości. Nie mogłam uwierzyć, że w końcu się udało. Kiedy wracaliśmy z nad morza miałam coraz gorsze przeczucia. Płakałam w samochodzie, że coś jest źle, że czuję że nie będzie mi dane urodzić tego dziecka. Mąż próbował mnie uspokoić, ale nie mogłam zasnąć tej nocy, wyobrażałam sobie różne scenariusze, co powie położna na badaniu, czy pozwolą mężowi iść ze mną.

Rano o 10 stawiliśmy się w szpitalu, pielęgniarka powiedziała, że niestety muszę wejść sama na oddział, ale będę mogła zawołać męża na samo badanie USG. Siedząc w poczekalni, czekając na rozmowę z położną usłyszałam przerażający krzyk. To nie był płacz, tylko wycie, jakaś kobieta wyła po stracie dziecka. Ten płacz zostanie w mojej głowie na zawsze. Wtedy dotarło do mnie, że naprawdę te 2 kreski nie dają pewności, że będzie dobrze. Po chwili przyszła położna zebrała wywiad i pozwoliła mi iść po męża. Kiedy zaczęła robić USG, bardzo długo i wyraźnie próbowałam wyczytać coś z jej oczu. Nie widziałam twarzy przez maskę. Ale te oczy mówiły więcej niż chciała powiedzieć. Odłożyła głowice USG, spojrzała na mnie i powiedziała, że bardzo jej przykro, ale jestem w trakcie poronienia samoistnego, płód został już usunięty widzi tylko pęcherzyk i aktywne krwawienie.

Nie słuchałam dalej. Teraz to ja byłam tą która wyła z bólu. Nie mogłam przestać pytać dlaczego? Czemu ja? Czemu my? Co zrobiłam źle? Serce pękło mi na milion kawałków i teraz wiem, że nigdy nie będzie już całością. Czekałam na kolejne badanie krwi, aby mogli ustalić jak zmienia się poziom beta hcg. Nie potrafiłam spojrzeć mężowi w oczy. Czułam jakbym go zawiodła. Że to moja wina. Chociaż nigdy nie powiedział, że tak myśli nie mogłam pozbyć się tego uczucia, chyba do końca nadal się go nie pozbyłam? Nie pamiętam jak wracaliśmy do domu, ale pamiętam jaka leciała piosenka w radiu, do dziś nie mogę jej słuchać bez załzawionych oczu. Jak wróciliśmy pierwsze co zrobiłam to wyrzuciłam jedyne  body jakie kupiłam dla naszego dzidziusia. Mąż pytał czemu to robię, a ja nie chciałam mieć nic co będzie przypominać mi o tym co się wydarzyło.

Mąż nie mógł zostać ze mną w domu, musiał iść do pracy na noc i do dziś zastanawiam się jak udało mi się przeżyć tamtą noc samej? Skąd miałam siłę?  Leżałam w łóżku i wyłam, wyzywałam Boga, siebie, wszystkich w koło. Wyciągałam te body z kosza i w końcu zasnęłam tuląc je do siebie. Kolejne dni były tylko gorsze, byłam załamana. Nie chciałam jednak iść na zwolnienie lekarskie, bałam się być sama w domu, więc już na następny dzień pomimo sprzeciwu męża poszłam na noc do pracy. Po 2 dniach zaczęłam bardzo krwawić i mieć skurcze. Nie sądziłam, że ból fizyczny będzie taki straszny, ale to ten psychiczny był milion razy gorszy.

Miałam wrażenie, że mąż nie rozumie co przeżywam. Umniejszałam jego ból, widziałam tylko swój. Odczekaliśmy miesiąc czasu i po pierwszej miesiączce postanowiliśmy próbować znowu. Lekarze byli zdania, że skoro poroniłam samoistne to nie powinniśmy tracić czasu. Nie sądziłam, że szybko się uda. Jednak tym razem zaskoczyłam się, bo już w sierpniu znowu zobaczyłam dwie kreski. Tym razem nie czekałam ani sekundy, żeby powiedzieć mężowi. Zawołałam go do łazienki i pytałam czy też widzi tą bladą kreskę. Ale tak widział ją! Trzęsły mi się ręce, ale nie z radości, ze strachu. Następnego dnia zrobiłam kolejny test, kreska była bardziej widoczna. W ciągu tygodnia zrobiłam ich jeszcze kilkanaście tak dla pewności.

Tym razem szybko zostałam umówiona na wizytę u położnej i skierowana na USG wczesnej ciąży. Na wizycie u położnej z wyliczeń data porodu została określoną na 7 kwietnia. Dzień urodzin mojego chrześniaka, niecały rok od pierwszego poronienia. Bałam się bardzo, ale pocieszałam się, że nie może nas spotkać taka tragedia drugi raz. Sądziłam, że to się nie zdarza więcej niż raz. Że ten raz to był pech, przypadek, błąd, ale drugi raz nie może nas to spotkać. Teraz wiem jaka byłam naiwna. Mąż nie mógł iść że mną na USG, więc poprosiłam siostrę. Pojechałyśmy razem. Ten same szpital, ta sama sala, te same zasady. I znowu to cholerne uczucie, że coś jest źle. Chociaż tym razem brałam leki na podtrzymanie ciąży od samego początku, nie było plamień i czułam się stosunkowo dobrze. Ale w momencie jak weszłam na oddział, ten dziwny lęk znów się odezwał.

Badanie USG, znowu cisza, znowu próbuje wyczytać z oczu co zaraz usłyszę. Tym razem słyszę „bardzo mi przykro ale nie mogę znaleźć żadnych oznak ciąży”. Ale jak to przecież test był pozytywny, potwierdzony na wizycie u położnej, wszystkie ciążowe objawy. Podejrzewali ciążę pozamaciczną. Znowu badania krwi, następnie po dwóch dniach potwierdzające czy poziom hormonów spada czy jednak się utrzymuje. Później okazało się, że doszło do poronienia jeszcze zanim zarodek zdążył się zagnieździć w macicy- ładnie nazwali to ciążą biochemiczną. Najprawdopodobniej poroniłabym samoistne, ale ze względu na leki które brałam nie dostałam krwawienia. I znowu ta przejmująca pustka, tylko tym razem nie potrafiłam znaleźć żadnego wytłumaczenia.

Gdyby nie to, że nie zostałam sama pewnie nie pisałabym już tego. Moim marzeniem było zasnąć i już się nie obudzić. Poszłam na zwolnienie lekarskie, dostałam leki na uspokojenie. I tylko dzięki proszkom byłam w stanie wstać rano i jakoś funkcjonować. Po 2 tygodniach pojechaliśmy na urlop do Polski, zrobiliśmy szczegółowe badanie, ponieważ w Anglii odmówili ich wykonania. Kazali nam czekać na 3 poronienie, aby móc postawić diagnozę poronień nawracających. Nie mogłam uwierzyć, że chcą żebym jeszcze raz przez to przechodziła zanim coś zrobią?!

Prywatnie wykonaliśmy badania, wydaliśmy większość oszczędności i okazało się, że cierpię na zespół antyfosfolipidowy, który nieleczony prowadzi do poronień w 80% ciąż! Wyniki męża były coraz gorsze, więc wiedzieliśmy już, że nie ma pewności czy kolejny raz uda się zajść w ciąże naturalnie. Lekarze sugerują invitro, ale to też nie daje pewności. A ja jestem już tak zmęczona, że nie wiem co robić. Dziś minął rok od pierwszej straty, przetrwałam dwa poronienia, dwie daty porodu i nadal każdego dnia zastanawiam się skąd brać siłę na więcej. Każdej nocy gdy jestem sama wyciągam te pamiętne body z szafy płaczę i zasypiam wtulona w ciuszek, który miał być tym pierwszym. Nie mogę przestać myśleć jakie mogły być moje dzieci? Jak byłoby być mamą?

W rodzinie każdy unika tego tematu, nie wiedzą jak ze mną rozmawiać, a ja bardzo tego potrzebuje, chciałabym wiedzieć, że też pamiętają. Że chociaż do strat doszło w początkowym etapie ciąży, to mam prawo cierpieć, mam prawo myśleć o tym co nas spotkało. Najgorzej, że mój mąż również nie chce ze mną o tym rozmawiać, kiedy przyłapuje mnie na płaczu, mówi tylko żebym się uspokoiła i nie płakała. Nie rozumie, że właśnie tego potrzebuje, że chciałabym żeby był blisko, przytulał mnie i był dla mnie wsparciem.

Może oczekuje zbyt wiele. Coraz częściej myślę, że nasze małżeństwo nie przetrwa tej próby, jednocześnie wiedząc, że nie dam rady żyć bez niego. Wiem, że kobieta która byłam przed zmaganiami z niepłodnością i poronieniami już nie wróci. A ja coraz bardziej za nią tęsknię, za tym jaka byłam. I nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się jak wyglądałoby moje życie gdyby do tego nie doszło. Chociaż nie jestem zbyt wierzącą osobą, mam nadzieję i chce wierzyć , że moje aniołki są szczęśliwe, gdzieś tam na górze. Pociesza mnie fakt, że jeśli istnieje jakieś życie po życiu to moja ukochana babcia zajmuje się teraz moimi dzieci za mnie w niebie.

Autor: Ula

Serce pęknięte na pół – historia o poronieniu

Każdemu mówiłam „do trzech razy sztuka”. I każdy pytał czemu tak mówię. Po przepracowaniu dwóch strat mówiłam o tym otwarcie, bez wstydu i tajemnic. Dwa puste jaja. Pogodziłam się ze stratami, a myśl, że zarodki się nie rozwinęły dawała mi trochę ukojenia. Natura tak chciała.

wasza historia

Trzecia ciąża była trochę z przypadku. Nie pilnowaliśmy owulacji jak w poprzednich miesiącach, trochę odpuściliśmy i nagle dwie kreski. Ukrywaliśmy to przed wszystkimi, by tylko nie zapeszyć. Od początku problemy, plamienia, krwiak, ale gdy zobaczyliśmy bijące serce cały świat przestał się liczyć. Kolejne wizyty prawie co tydzień, by tylko sprawdzić czy to nie sen.

Pierwsze badania prenatalne, 13tc, dziewczynka. Miniaturowa, idealna, nic niepokojącego. Zwariowaliśmy, a radością zaczęliśmy się dzielić z innymi. Kolejna wizyta po miesiącu potwierdziła płeć i utwierdziła, że wszystko jest w porządku. W końcu zaczęliśmy planować zakupy, wyprawkę, nawet imię.

Tydzień później ból brzucha. Początkowo myśleliśmy, że zwykła niestrawność. Po godzinie wizyta na IP. I ten wzrok lekarki i słowa „stąd już wyjedzie Pani na leżąco, przyjmujemy na oddział”. Nie rozumiałam co do mnie mówią. Drugi lekarz potwierdza – niewydolność szyjki, pęcherz płodowy uwypuklił się do pochwy. Proszę nie robić sobie nadziei.

Chyba nigdy doba nie trwała tak długo. Kolejni lekarze, kolejne spojrzenia. „Niestety serce przestało już bić, musi Pani już tylko urodzić”. Jak to „tylko”??!! Chciałam krzyczeć, a z ust nie wypływały żadne słowa. Najgorszy ból w życiu. Serce pękło mi na pół.

Na mojej drodze w tamtej chwili był anioł. Gdyby nie położna, umarłabym tam razem z moim dzieckiem. Ale nie pozwoliła mi i kazała żyć. Kazała żyć, by wziąć w ramiona moją 210 gramową kruszynkę. Była taka jak mówili. Idealna.

Dziś czekamy na to by ją pochować. Moje ciało i dusza są puste, rozpacz rozdziera każdą komórkę, myśl i słowa. Kiedyś znów zaświeci słońce, ale na razie jestem na samym dnie otchłani.

Autor:Mama

„Już się pożegnałam” – wzruszająca historia o stracie

Cześć, nazywam się Asia i również chciałabym się podzielić moja historią, teraz tym bardziej gdy zbliża się rocznica śmierci.

wasza historia

Na przełomie 2016/2017 podjęliśmy z mężem decyzje o staraniach o drugie dziecko. Poszło wręcz migiem, mimo planów nie spodziewaliśmy się, tak szybko zajścia, ale bardzo cieszyliśmy. Miałam konkretne badania, dużo badań, ponieważ pierwsza córka urodziła się z wadą wrodzoną nerki i była z ciąży zagrożonej. Więc można powiedzieć przebadano wtedy już nas, od stóp do głów.

Na jednej z wizyt lekarz zasugerował wykonanie testu pappa oraz USG 1 trymestru.
Byłam pewna, że będzie wszystko dobrze, dlaczego tym razem miałabym przechodzić przez stres i nerwy? Na pewno będzie dobrze, myślałam. Niestety test wyszedł bardzo źle, USG również. Przypisano możliwość szeregu ciężkich chorób genetycznych i padło słowo „amniopunkcja”. Na tamtą chwile nie było nas stać na inną metodę badań, która była płatna i przerastała nasze możliwości finansowe. Zdecydowałam się na amnio.

To była końcówka marca 2017.
Poszłam na wizytę wraz z mężem i córeczką, czekali przed gabinetem.
Lekarz, który robił badanie próbował żartować, ale jakoś mu nie szło, przyłożył USG, sprawdził położenie dziecka i pobrał płyn mówiąc „spokojnie, robię to pierwszy raz”
Nie uspokoiło mnie to, chociaż wiem, że miał doświadczenie.

Po wyjściu z gabinetu musiałam czekać 15min, żeby móc pójść do domu. Już wtedy poczułam, że jest coś ze mną nie tak. Zalał mnie zimny pot, było mi bardzo niedobrze, kręciło mi się w głowie. Mimo wszystko – po jakichś 30min puścili mnie do domu z zaleceniem odpoczynku.

Leżałam kilka dni, wstając tylko do toalety. Na wyniki musieliśmy czekać 2-3tygodnie. To był na tamtą chwilę niewyobrażalnie długi okres czasu, czas w nerwach, strachu niepokoju. Żeby zająć myśli zaczęłam zamawiać różne rzeczy dla dziecka, ubranka, zabawki, rozglądałam się za wózkiem.

Dni mijały, a ja czułam się źle. Nie mogłam się podnieść, usiąść, bardzo bolał mnie brzuch. Pewnego wieczoru położyłam się spać jak zwykle, rano wstając obudziło mnie uczucie jakbym wylała na siebie wodę, wstałam… łóżko było całe zalane, wszędzie była krew.

Szybko pojechałam do przychodni, w której prowadziłam ciąże, lekarz wykonał USG powiedział „dziecko żyje!” Nie denerwuj się dziecko żyje!. Jak miałam się nie denerwować? Przecież wiedziałam, że coś się stało. Dał skierowanie do szpitala z kodem „możliwe poronienie” No i pojechałam.

Na izbie przyjęć nie czekałam bardzo długo.
Lekarz mnie przyjął, zrobił kolejne USG i żując gumę oznajmił „Łee, 2-3godziny i poronisz”
Co? Jak to poronię? Przecież dziecko żyje!
Okazało się, że odeszły mi wody.
Dziecko miało bardzo mała szanse na przeżycie – chociaż nie niemożliwą. Byłam chwile przed 5miesiącem, teoretycznie leżąc, może mogłoby się udać.

W szpitalu spędziłam tydzień – Edytka (bo tak ją nazwaliśmy) żyła! Walczyła, mimo braku wód. Żyła i walczyła. Cały pobyt w szpitalu wspominam strasznie, były to akurat Święta Wielkanocne, mąż przyjechał z córką, spędziliśmy ten dzień razem, później zaczęło się piekło. Lekarze dawali mi bardzo silne leki, po których nie widziałam jak się nazywam, gdzie jestem.

Któregoś dnia udało mi się zadzwonić do męża i powiedzieć „zabierz mnie stąd”, przyjechał, zabrał mnie na żądanie i pojechaliśmy do domu. Pytając lekarzy co mi dawali, stwierdzili, że bali się, bo mogę sobie zrobić krzywdę. Fakt przeżywałam bardzo to co się dzieje, ale kto by nie przeżywał?
Później był istny rollercoaster, jeździłam do przychodni, do szpitali na USG – raz słyszałam „dziecko żyje” raz mówiono, że już zmarła.

W końcu pojechałam do innego miasta do szpitala, który miał dobre opinie w temacie strat ciąż. Tam spędziłam kolejny tydzień, zebrała się komisja, powiedzieli mi, że dziecko nie ma szans, przestała rosnąć, przestała się ruszać.
W końcu doszło do infekcji wewnątrzmacicznej i lekarz powiedział wprost „nic nie możemy zrobić,  jej serce ciągle bije, walczymy tylko o Ciebie”

W nocy z 22/23.04 zaczęły się skurcze.
Wiedziałam co i jak w końcu wcześniej rodziłam. Wezwałam pielęgniarkę ale nie było lekarza wiec dała mi tylko środki na uspokojenie i powiedziała „jeśli poczujesz tak jakbyś chciała się załatwić, nie patrz pod kołdrę” i mnie zostawiła.
To była długa noc, patrzyłam w niebo i żegnałam się z moim dzieckiem. Głaskałam brzuch, opowiadałam jej o naszych planach, pytałam czemu się nie spełnią?
Zasnęłam.

Rano na obchodzie zgłosiłam lekarzowi wieczorne skurcze, zabrali mnie na USG.
Jej serduszko już nie biło. Moja dzielna dziewczynka przestała walczyć.
Pożegnaj się. Już się pożegnałam powiedziałam.
Wtedy usłyszałam, że muszę urodzić.
Urodzić? Ale jak? Przecież nie mam nawet skurczy! To co mi wtedy zrobili… nie będę tego opisywać, lekarz po prostu na żywca zaczął ją ze mnie wyciągać.

Koniec końców z mojego krzyku i płaczu dostałam leki usypiające i obudziłam się już na sali po kilku godzinach, wiedziałam, że już jestem sama.
Obok mnie leżał miś od starszej córki. Pielęgniarka go położyła, bo wiedziała jak bardzo to dla mnie trudne.

Wstałam, poszłam do lekarza i zaczęłam mówić, żeby mi ją dali. Ja chce ją pochować.
Powiedział, że mi jej nie pokaże, ale nie ma problemu z pochowaniem. Mam wszystko załatwić. Do domu wróciłam po kilku dniach, potrzebne było kolejne łyżeczkowanie co wydłużyło cały pobyt.

Wyniki amniopunkcji dostałam, zdrowa dziewczynka.
Serce mi wtedy pękło.
Zdrowa?! Dziewczynka?! I dlaczego tak się stało? W „bezpiecznym” miesiącu? W ponad połowie trwania ciąży? Nikt mi jasno na to nie odpowiedział, chociaż niektórzy sugerowali ten nie szczęśliwy procent po amniopunkcji.

Poronienie – martwe urodzenie. Co to była dla mnie za różnica? Przy ogromie takiej tragedii! To był bardzo ciężki czas, załatwianie pogrzebu, wypisywanie dokumentów, pogrzeb. Przy załatwianiu dokumentów zeszło nam cały dzień.
Nie umiałam podpisać zgody na kremację, wychodziłam, wchodziłam z zakładu pogrzebowego kilkanaście razy. Nie umiałam wziąć długopisu do ręki, postawić podpisu, wyrazić zgody. Po prostu było to dla mnie za dużo.

Do urny dołożyłam uszytą przez koleżankę sukieneczkę, z żółtej włóczki i kapelusik oraz misia z mojego dzieciństwa. Ksiądz odmówił nam pogrzebu. Odbył się pochówek, bez udziału kościoła. Edytka została pochowana w innym mieście od naszego zamieszkania – w mogile zbiorowej dzieci nienarodzonych.

Nie wiedziałam jak wytłumaczyć to córce, miała wtedy 3 latka. Powiedziałam, że Edytka poszła do nieba, do babci i tam się będzie bawić.
Jej odpowiedz mnie zszokowała, powiedziała „dobrze mamusiu to ja będę kupowała Edytce fioletowe kwiatki” Teraz ma 8lat. Za każdym razem ma kwiatki dla siostry. Wspomina o niej, pyta, co roku w rocznice śmierci – wysyłamy na bulwarze balonik do nieba – dla Edytki, do zabawy.

Miałam myśli samobójcze, nie umiałam sobie z tym poradzić, byłam tylko po jednej krótkiej rozmowie z psychologiem w szpitalu, która stwierdziła „obniżony nastrój”.
Nie umiałam sobie poradzić z tym pakowaniem rzeczy, które miałam przygotowane, z tym mieszkaniem w którym to się stało, z niczym. W pracy mi nie szło, po co to wszystko? Przecież mąż sobie poradzi.

Wtedy myślałam, że może jakby to był chłopiec mniej by bolało? Miałam przeróżne myśli. Skończyło się na codziennych środkach na uspokojenie – nie poszłam do psychologa.
Stwierdziłam, że albo dam sobie radę sama albo wcale.
Dołączyłam do grup rodzin z podobnymi sytuacjami, stratami, czułam tam, że mogę otwarcie z kimś pogadać zobaczyć inny punkt widzenia.

23.04.2022 r mija 5lat od śmierci Edytki. Czy się z tym pogodziłam? Nie. Nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy tego nie zrozumiem.

Teraz mam prawie 8letnią córkę i rocznego syna. Jest super, ale nigdy nie będzie dobrze.
Patrząc teraz na synka, wiem że moje wcześniejsze myślenie o płci nic by nie zmieniło, czy by się okazało, że to chłopiec…bolałoby tak samo.

Bardzo bolało mnie i nadal kłuje, gdy ktoś znając sytuacje, unika tematu. Albo przechodzi obojętnie. „Miałaś ciąże po drodze” słyszę. Nie to nie był przypadek. To jest moja córka. Moje dziecko. Brakowało mi tego na początku, tego, że nikt nie pytał, a jeśli pytał to na około – nie wiedząc jak się zachować. A ja chciałam tylko usłyszeć nie kolejne – będzie dobrze, jesteś młoda, będziesz miała dzieci, tak miało być. Chciałam żeby ktoś mi powiedział … Wiem, że to dla Ciebie ciężkie, opowiedz mi o tym co czujesz…popłacz, przejdź żałobę. Nie usłyszałam.

Mam w sercu dziurę, mimo męża, który jest wspaniałym człowiekiem, mimo dzieci, obowiązków, hobby.. Ta dziura zostanie ze mną już na zawsze. Tak jak Edytka. Moja mała dzielna dziewczynka.

Mam przygotowany lampionik, który zmieniam co jakiś czas, maskotkę. I w rocznice śmierci pojadę na cmentarz, usiądę na ławce obok i posiedzę tak z nią, porozmawiam, popłacze, pośmieje się.

To nasza chwila. Ciężka, bolesna. Ale pozwala pamiętać.

Autor: Asia

33 tydzień i 3 dni – historia o stracie

Cześć jestem Kamila. 

O tym, że jestem w ciąży dowiedziałam się 10 czerwca 2017r – pierwsze odczucie to nie możliwe, przecież nie chciałam mieć dzieci, ale stało się, zaakceptowałam.
Do pracy chodziłam do 10 października 2017r. Wszyscy wiedzieli, że jestem w ciąży a więc miałam luz, starali się mnie nie denerwować, miałam gorszy dzień, jedź do domu poradzimy sobie.

historia o stracie

Wszystkie badania robiłam tak jak lekarz kazał. Wszystko okey.
Do szkoły rodzenia zapisałam się pod koniec 7 miesiąca, zaczęłam kupować rzeczy dla dziecka, ubranka, meble itp.
Ostatnie USG zrobiłam na przełomie 2017/2018r wszystko idealnie tak jak powinno być.
9 stycznia dziecko się rusza ekstra uczucie

10 stycznia 2018r najgorsza data.
Nie miałam ochoty w ogóle wstać z łóżka, ale musiałam bo miałam rozwolnienie(akcja porodowa – dowiedziałam się 11stycznia).
Około 10 rano, 10 stycznia telefon od mamy, że miałam przyjechać wyjaśniłam, że źle się czuję.  Wiadomo pytania co mi jest itp. powiedziałam w moim stylu samo przyszło samo pójdzie.

Godzina około 11 pojawił się mój partner w domu. Próba zmuszenia mnie, żebym jechała do szpitala, nie chciałam, wezwał moja mamę która mnie zawiozła. Z przystankiem na stacji paliw, potrzeba skorzystania z WC. Byłam tam około 40 minut. Już tam zaczęłam tracić przytomność, nie przyznałam się do tego im.

W końcu docieramy na izbę przyjęć. Wiadomo jak jest, trzeba trochę poczekać, mnie już wszystko boli, każdy ruch, oddech itp.
Godzina około 12.30 trafiam na oddział ginekologiczny. Tam dostaje ochrzan od lekarki, że za wolno się rozbieram, jak już znalazłam się na fotelu, kolejny ochrzan, że mam twardy brzuch.

Lekarka jakieś badania przeprowadza i w tym momencie już zaczyna się nerwowa sytuacja wśród personelu, przenoszą mnie na łóżko, zaczynam się domyślać, że jest coś nie tak z dzieckiem. W tym momencie poczułam co to znaczy miłość do swojego dziecka.

Przewożą mnie na kolejną salę, na której kolejne badanie już wiadomo, że dziecko nie żyje, dostaje ileś papierów do podpisania, personel biega jak szalony i tu kończy się moja pamięć. Budzę się kilka godzin później, przy moim łóżku jest położna, przekazuje mi że ochrzciła moja córkę i nadała jej imię Ania.

Tak wtedy dowiedziałam się, że miałam mieć córkę wcześniej na usg nie chciałam poznać płci. To miała być niespodzianka. Imię, które nadała położna zostało zmienione na Kasia – tak było wybrane jeśli będzie córka. Po godzinie od mojego wybudzenia pojawia się mój partner z moją mamą.

Mówią mi co się stało, doszło do odklejenia całego łożyska z krwotokiem wewnętrznym.
W szpitalu spędziłam 8 dni, zostało mi przetoczone 5 jednostek krwi.
W szpitalu miałam rozmowę z psychiatrą, dlatego że miałam myśli samobójcze.
Moje leczenie psychiatryczne trwało rok.
Później było raz lepiej, raz gorzej.

Przez 3 lata była próba udawania, że w moim związku z partnerem jest wszystko dobrze, ale nie było. W momentach kłótni wyrzucałam mu, że to jego wina, bo miał być w domu a go nie było. On odpłacał się tym, że to wina mojej mamy, bo zatrzymała się na stacji.

Najgorszy był ostatni rok naszego ala związku, doszło do tego że zaczął mówić, że to nie jego córka, że mam zmienić nazwisko na pomniku, bo inaczej go rozwali itp.
Doprowadził mnie tym do takiego stanu psychicznego, że wróciłam do psychiatry, leczyłam się pół roku i przerwałam, ale wtedy już od 5 miesięcy z nim już nie byłam.

Jestem wolna od grudnia 2020r, od tego czasu mój stan psychiczny poprawił się o 1000%. I zaakceptowałam to że moja córka nie żyje, w końcu mi się to udało choć minęło już 4 lata. Do dnia dzisiejszego lekarze nie umieją powiedzieć, dlaczego to się stało, jaka była przyczyna, jak również czy to się nie powtórzy.

Autor: Kamila