770 gramów, poród martwego dziecka

O ciąży dowiedzieliśmy się w lutym. Kilka miesięcy staraliśmy się o nasze pierwsze dziecko, stąd też radości nie było końca.

Początkowo, badania i prowadzenie ciąży przebiega bez komplikacji. Dziecko rozwija się książkowo, a my dowiadujemy się, że będzie to upragniona Wanda. Rodzina i przyjaciele wspierają i cieszą się wspólnie z nami. Powoli kompletujemy wyprawkę.

W ostatni dzień lipca idę na kontrole do lekarza po powrocie z urlopu. Wszystko jest dobrze, serduszko bije, ilość wód płodowych w normie. To już 7 miesiąc ciąży, więc przechodzę na zwolnienie lekarskie i nie wracam do pracy.

Z końcem tygodnia zaczynam martwić się słabszymi ruchami dziecka. Czuję je, tak mi się wydaje, ale słabiej niż zwykle. Czytam historie innych kobiet, że dziecko w tym okresie śpi większość doby, że mogło zmienić pozycje. Obserwuję i umawiam się na kontrole w poniedziałkowy poranek. Jadąc do lekarza myślę o tym, że pewnie jestem przewrażliwiona i na pewno wszystko jest dobrze. W końcu tydzień temu byłam na wizycie i nic nie wskazywało, że może być inaczej.

W gabinecie przyjmuje mnie nowy lekarz, ponieważ mój jest na urlopie. Mówię o moich wątpliwościach, dlatego od razu przechodzi do zrobienia USG. Leżę, a sekundy badania ciągną się niemiłosiernie. Zaczynam się denerwować, dlaczego lekarz od razu nie mówi, że serce bije i przechodzimy do dalszych badań.

Nigdy nie zapomnę twarzy kobiety, która informuje mnie, że moja córka nie żyje. Bierze mnie za rękę i przekazuje najgorsze wieści. Oblewa mnie zimny pot i paraliż, proszę, aby sprawdzić jeszcze raz. Dzwonię do partnera, ale nie mogę wykrztusić słowa. Płaczę i mówię „przyjedź”.

Czekam w gabinecie, lekarz wypełnia skierowanie do szpitala, a ja cały czas myślę, że to może pomyłka, że coś źle zostało sprawdzone… Jestem przyjęta na oddział. Kolejne dni w szpitalu są najgorszymi w naszym życiu. Na szczęście personel zadbał, aby była to ginekologia, a nie położnictwo, gdzie są inne matki i ich dzieci.

Potwierdzenie obumarcia ciąży wywołują rozdarcie, płacz, wyrzuty sumienia. Może mogłam pojechać szybciej do szpitala, może od razu jak tylko miałam przeczucie, że coś może być nie tak? Może to jakaś bakteria, którą złapałam na urlopie? Nie trzeba było jechać? Co będzie dalej, co teraz, co z planami na kolejne miesiące? Jak ja wrócę do pracy i czy dam radę…? Kotłujące się myśli i ciągłe analizowanie wzmagają poczucie winy.

Świadomość, że w moim brzuchu od kilku dni znajduje się martwa Wanda wywołuje lęk. Odwracam wzroku od USG, od innych ciężarnych, dzieci, swojego pełnego brzucha… Otrzymuję ogromne wsparcie partnera.

Decyzja o indukcji porodu przychodzi szybko. W ciąży miałam wskazanie do cięcia cesarskiego. Nie wiem wiele o porodzie naturalnym, a teraz przychodzi mi urodzić martwe dziecko… Strach, ale też wielka chęć, aby to wszystko już skończyło się. Wywołanie porodu, skurcze, bolesne badania ginekologiczne, ból nie do zniesienia i wymioty. Lekarz jest przekonany, że to potrwa, rozwarcie ma 3 cm.

W mojej głowie ciągła myśl, że zniosłabym ten ból, gdybym tylko za chwilę zobaczyła swoje zdrowe dziecko. Kilka minut później, jestem na podłodze, przychodzą kolejne partie skurczy. Ostatnimi siłami wchodzę na łóżko i czuję ogromny ból przy kolejnym badaniu ginekologicznym.

Panika i zdziwienie zespołu lekarzy, że „to już się dzieje”! Patrzę w dół i widzę sine ciałko wystające ze mnie w pęcherzu płodowym. Odwracam wzrok i prę bardziej. Gdy ból ustępuję, rozpłakuję się. Czuję wsparcie partnera, rozpoczynamy wspólną żałobę.

Pada decyzja o łyżeczkowaniu, aby nie wdało się zakażenie. Przystąpiono do zabiegu nie czekając aż zacznie działać znieczulenie. Wszystko czuję, płaczę, trzymając za rękę położną. Jest po wszystkim, chwile odpoczywam. Oboje z partnerem chcemy pożegnać się z dzieckiem. Nie patrzymy. Położna daje nam lekkie zawiniątko. 770 gramów naszej córeczki.

Tak kończy się ta historia. Jej pierwsza cześć, dynamiczna i krótka. Kolejna znacznie dłuższa, to nasza żałoba i poradzenie sobie z traumą, pustką oraz z nieznanym jutrem.

Nie życzę nikomu, aby przeszedł to co my. Piszę to po to, aby inne pary wiedziały, że nie są same, że można to przetrwać… Sama szukałam takich historii leżąc w nocy na szpitalnym łóżku.

M.

Jeżeli Ty też chcesz podzielić się swoją historią, możesz zrobić to tutaj: https://www.poronilam.pl/kontakt/podziel-sie-swoja-historia/

Oceń

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *