O naszej ciąży dowiedzieliśmy się z mężem tydzień po naszym ślubie. Strach i ogromne szczęście przeplatały się od momentu ujrzenia 2 kresek na teście.
Pierwsze USG:
Pani doktor oznajmia, że ciąża jest ulokowana poprawnie i widać zarodek. Zaleca wszystkie badania, które wychodzą poprawnie. Zaczynam przyjmować wszystkie niezbędne witaminy i oszczędzam się jak nigdy dotąd. Nieoczekiwanie, towarzyszy mi dziwne uczucie niepokoju. Chociaż nic nie wskazuje na to, aby były ku temu powody. Moje obawy, że może coś pójść nie tak, powodują, że postanawiamy z mężem nie informować na razie nikogo, oprócz kilku najbliższych osób. Oczywiście te osoby twierdzą, że przesadzam, panikuję i niepotrzebnie się nakręcam.
Drugie USG:
Jestem w szóstym tygodniu, już widać małego robaczka i jego tętno. Klasycznie, zaczynamy z mężem planować jak będzie wyglądał pokoik, jak damy na imię… cieszymy się niesamowicie.
Trzecie USG:
Jestem w dziesiątym tygodniu, moja pani doktor oznajmia mi „Bardzo mi przykro, Pani dziecko przestało się rozwijać w siódmym tygodniu, ciąża obumarła, poronienie chybione”. Poczułam się jakbym dostała czymś ciężkim w głowę i straciła na chwile świadomość. Poprosiłam, aby sprawdziła jeszcze raz i jeszcze, czy na pewno to prawda?! Ale tak, to była ostatnia diagnoza.
W monecie zalała mnie fala płaczu, wręcz histerii. Kolejnego dnia zostałam przyjęta na oddział, gdzie na całe moje szczęście przyjmowała mnie moja Pani doktor. Jeszcze raz wykonała USG i niezbędne badania z krwi. Porównano beta HCG z dnia poprzedniego i już nie było cienia wątpliwości, że nigdy nie zobaczę, nie przytulę, nie pocałuję mojego dziecka.
Zaczyna się przykra procedura, tabletki poronne i łapanie „materiału” do kubeczka. Ta procedura jest dla mnie dodatkowym psychicznym znęcaniem się nad już cierpiącą kobietą. Towarzyszy mi ogromny niewyobrażalny ból ciała i duszy. Po przyjęciu 3 tabletek nad ranem okazuje się, że dziecko nadal jest we mnie i do poronienia nie doszło.
Zakwalifikowano mnie do zabiegu łyżeczkowania. Zgodziłam się bez wahania, bo chciałam, aby ten koszmar skończył się jak najszybciej. Cieszyłam się, bo nie chciałam zobaczyć swojego dziecka w kubku, albo co gorsza w toalecie. Po wszystkim pozostał mi tylko płacz i pustka, jakby ktoś wyrwał mi z brzucha moje dzieciątko.
I co dalej…? Nie wiem.
Pisze to 3 dni po mojej stracie. Mam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie, chociaż wszyscy wspierają. W tej całej sytuacji dano mi opiekę psychologa i trafiłam na wyjątkowo empatyczny i wspierający personel w szpitalu.
Mimo dobrego zaopiekowania, to jednak w niewielkim stopniu poprawiało się moje samopoczucie, bo wiem, że nie każda kobieta mogła tej opieki doświadczyć.
W najgorszą noc mojego dotychczasowego życia mogłam czytać wpisy na waszej stronie. Dały mi one poczucie, że nie ja jedna jestem w tej sytuacji. Jest nas tak wiele i to jest straszne. W tą noc właśnie postanowiłam, że napiszę tutaj moją historie. Być może ją opublikujecie i jakaś inna kobieta mająca najgorszą noc w swoim życiu ją przeczyta.
Poczucie straty jest okropne, ale poczucie wspólnoty i łączenie się w bólu z osobami, które mają za sobą podobne doświadczenie minimalnie ten ból uśmierza. Dziękuje, że chociaż trochę załagodziliście mój ból.
Karolina
—
Jeżeli Ty też chcesz podzielić się swoją historią, możesz zrobić to tutaj: https://www.poronilam.pl/kontakt/podziel-sie-swoja-historia/