Dziś mija rok – wzruszająca historia o poronieniu

Dziś mija rok. Nie sądziłam, że wytrwam tak długo. Pamiętam jakby to było wczoraj, wieczorem przed USG miałam złe przeczucie. Płakałam w samochodzie i pytałam męża co z nami będzie jeśli okaże się, że poroniłam. Próbował mnie uspokoić, ale widziałam, że też się martwi.

wasza historia

Byłam w 6 tygodniu gdy zaczęłam plamić. Pojechaliśmy do szpitala, ale przez covid mąż nie mógł wejść ze mną. Siedziałam pół nocy w poczekalni, żeby zobaczyć się z położną. W Anglii w ciąży praktycznie  nie widzisz  lekarza. Zrobili mi badanie krwi i moczu, dostałam skierowanie na USG na poniedziałek, położna uspokoiła mnie, że w pierwszych tygodniach plamienia mogą być czymś zupełnie normalnym i jeśli nie zacznę krwawić bardziej mam czekać na USG.

W poniedziałek miałam wejść w 7 tydzień i miało być im łatwiej sprawdzić na USG, czy wszystko jest dobrze. Nie byłam spokojna, nadal martwiłam się co z dzieckiem, ale rano zadzwoniłam do swojego ginekologa z Polski, przepisał mi leki na podtrzymanie ciąży. Zaczęłam brać leki jeszcze tego samego dnia wieczorem, choć ich zdobycie nie było takie proste. To mnie trochę uspokoiło, wiedziałam że biorę lekarstwa, lekarz potwierdził że plamienia mogą się zdarzać i wcale nie muszą oznaczać najgorszego. Mimo wszystko te parę dni było ciężkie, cały czas starałam się myśleć pozytywnie, ale gdzieś w głębi serca czułam, że dzieje się coś złego.

W niedzielę mąż zabrał mnie na wycieczkę nad morze. Chciał żebym się rozluźniła i spędziła miło dzień. Pamiętam jak spacerowaliśmy po plaży i rozmawialiśmy jak bardzo cieszymy się z tej ciąży. Staraliśmy się 2 lata, robiliśmy szereg badań, mąż rzucił palenie, nie było łatwo. Każdy kolejny miesiąc kończył się jedną kreską i wylanymi łzami. Aż do 6 kwietnia, okres spóźniał mi się już tydzień, ale nawet tego nie zauważyłam po tak długim czasie, chyba traciłam już nadzieję, że to może oznaczać ciążę.

Tego dnia rano mąż miał kolejne badanie nasienia. Po powrocie do domu wzięłam się za sprzątanie łazienki i w szafce znalazłam ostatni test ciążowy. Wtedy uświadomiłam sobie, że faktycznie spóźnia mi się okres. Nie miałam nadziei, że będzie pozytywny. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam 2 wyraźne grube kreski. Płakałam z radości. Nie mogłam uwierzyć, że w końcu się udało. Kiedy wracaliśmy z nad morza miałam coraz gorsze przeczucia. Płakałam w samochodzie, że coś jest źle, że czuję że nie będzie mi dane urodzić tego dziecka. Mąż próbował mnie uspokoić, ale nie mogłam zasnąć tej nocy, wyobrażałam sobie różne scenariusze, co powie położna na badaniu, czy pozwolą mężowi iść ze mną.

Rano o 10 stawiliśmy się w szpitalu, pielęgniarka powiedziała, że niestety muszę wejść sama na oddział, ale będę mogła zawołać męża na samo badanie USG. Siedząc w poczekalni, czekając na rozmowę z położną usłyszałam przerażający krzyk. To nie był płacz, tylko wycie, jakaś kobieta wyła po stracie dziecka. Ten płacz zostanie w mojej głowie na zawsze. Wtedy dotarło do mnie, że naprawdę te 2 kreski nie dają pewności, że będzie dobrze. Po chwili przyszła położna zebrała wywiad i pozwoliła mi iść po męża. Kiedy zaczęła robić USG, bardzo długo i wyraźnie próbowałam wyczytać coś z jej oczu. Nie widziałam twarzy przez maskę. Ale te oczy mówiły więcej niż chciała powiedzieć. Odłożyła głowice USG, spojrzała na mnie i powiedziała, że bardzo jej przykro, ale jestem w trakcie poronienia samoistnego, płód został już usunięty widzi tylko pęcherzyk i aktywne krwawienie.

Nie słuchałam dalej. Teraz to ja byłam tą która wyła z bólu. Nie mogłam przestać pytać dlaczego? Czemu ja? Czemu my? Co zrobiłam źle? Serce pękło mi na milion kawałków i teraz wiem, że nigdy nie będzie już całością. Czekałam na kolejne badanie krwi, aby mogli ustalić jak zmienia się poziom beta hcg. Nie potrafiłam spojrzeć mężowi w oczy. Czułam jakbym go zawiodła. Że to moja wina. Chociaż nigdy nie powiedział, że tak myśli nie mogłam pozbyć się tego uczucia, chyba do końca nadal się go nie pozbyłam? Nie pamiętam jak wracaliśmy do domu, ale pamiętam jaka leciała piosenka w radiu, do dziś nie mogę jej słuchać bez załzawionych oczu. Jak wróciliśmy pierwsze co zrobiłam to wyrzuciłam jedyne  body jakie kupiłam dla naszego dzidziusia. Mąż pytał czemu to robię, a ja nie chciałam mieć nic co będzie przypominać mi o tym co się wydarzyło.

Mąż nie mógł zostać ze mną w domu, musiał iść do pracy na noc i do dziś zastanawiam się jak udało mi się przeżyć tamtą noc samej? Skąd miałam siłę?  Leżałam w łóżku i wyłam, wyzywałam Boga, siebie, wszystkich w koło. Wyciągałam te body z kosza i w końcu zasnęłam tuląc je do siebie. Kolejne dni były tylko gorsze, byłam załamana. Nie chciałam jednak iść na zwolnienie lekarskie, bałam się być sama w domu, więc już na następny dzień pomimo sprzeciwu męża poszłam na noc do pracy. Po 2 dniach zaczęłam bardzo krwawić i mieć skurcze. Nie sądziłam, że ból fizyczny będzie taki straszny, ale to ten psychiczny był milion razy gorszy.

Miałam wrażenie, że mąż nie rozumie co przeżywam. Umniejszałam jego ból, widziałam tylko swój. Odczekaliśmy miesiąc czasu i po pierwszej miesiączce postanowiliśmy próbować znowu. Lekarze byli zdania, że skoro poroniłam samoistne to nie powinniśmy tracić czasu. Nie sądziłam, że szybko się uda. Jednak tym razem zaskoczyłam się, bo już w sierpniu znowu zobaczyłam dwie kreski. Tym razem nie czekałam ani sekundy, żeby powiedzieć mężowi. Zawołałam go do łazienki i pytałam czy też widzi tą bladą kreskę. Ale tak widział ją! Trzęsły mi się ręce, ale nie z radości, ze strachu. Następnego dnia zrobiłam kolejny test, kreska była bardziej widoczna. W ciągu tygodnia zrobiłam ich jeszcze kilkanaście tak dla pewności.

Tym razem szybko zostałam umówiona na wizytę u położnej i skierowana na USG wczesnej ciąży. Na wizycie u położnej z wyliczeń data porodu została określoną na 7 kwietnia. Dzień urodzin mojego chrześniaka, niecały rok od pierwszego poronienia. Bałam się bardzo, ale pocieszałam się, że nie może nas spotkać taka tragedia drugi raz. Sądziłam, że to się nie zdarza więcej niż raz. Że ten raz to był pech, przypadek, błąd, ale drugi raz nie może nas to spotkać. Teraz wiem jaka byłam naiwna. Mąż nie mógł iść że mną na USG, więc poprosiłam siostrę. Pojechałyśmy razem. Ten same szpital, ta sama sala, te same zasady. I znowu to cholerne uczucie, że coś jest źle. Chociaż tym razem brałam leki na podtrzymanie ciąży od samego początku, nie było plamień i czułam się stosunkowo dobrze. Ale w momencie jak weszłam na oddział, ten dziwny lęk znów się odezwał.

Badanie USG, znowu cisza, znowu próbuje wyczytać z oczu co zaraz usłyszę. Tym razem słyszę „bardzo mi przykro ale nie mogę znaleźć żadnych oznak ciąży”. Ale jak to przecież test był pozytywny, potwierdzony na wizycie u położnej, wszystkie ciążowe objawy. Podejrzewali ciążę pozamaciczną. Znowu badania krwi, następnie po dwóch dniach potwierdzające czy poziom hormonów spada czy jednak się utrzymuje. Później okazało się, że doszło do poronienia jeszcze zanim zarodek zdążył się zagnieździć w macicy- ładnie nazwali to ciążą biochemiczną. Najprawdopodobniej poroniłabym samoistne, ale ze względu na leki które brałam nie dostałam krwawienia. I znowu ta przejmująca pustka, tylko tym razem nie potrafiłam znaleźć żadnego wytłumaczenia.

Gdyby nie to, że nie zostałam sama pewnie nie pisałabym już tego. Moim marzeniem było zasnąć i już się nie obudzić. Poszłam na zwolnienie lekarskie, dostałam leki na uspokojenie. I tylko dzięki proszkom byłam w stanie wstać rano i jakoś funkcjonować. Po 2 tygodniach pojechaliśmy na urlop do Polski, zrobiliśmy szczegółowe badanie, ponieważ w Anglii odmówili ich wykonania. Kazali nam czekać na 3 poronienie, aby móc postawić diagnozę poronień nawracających. Nie mogłam uwierzyć, że chcą żebym jeszcze raz przez to przechodziła zanim coś zrobią?!

Prywatnie wykonaliśmy badania, wydaliśmy większość oszczędności i okazało się, że cierpię na zespół antyfosfolipidowy, który nieleczony prowadzi do poronień w 80% ciąż! Wyniki męża były coraz gorsze, więc wiedzieliśmy już, że nie ma pewności czy kolejny raz uda się zajść w ciąże naturalnie. Lekarze sugerują invitro, ale to też nie daje pewności. A ja jestem już tak zmęczona, że nie wiem co robić. Dziś minął rok od pierwszej straty, przetrwałam dwa poronienia, dwie daty porodu i nadal każdego dnia zastanawiam się skąd brać siłę na więcej. Każdej nocy gdy jestem sama wyciągam te pamiętne body z szafy płaczę i zasypiam wtulona w ciuszek, który miał być tym pierwszym. Nie mogę przestać myśleć jakie mogły być moje dzieci? Jak byłoby być mamą?

W rodzinie każdy unika tego tematu, nie wiedzą jak ze mną rozmawiać, a ja bardzo tego potrzebuje, chciałabym wiedzieć, że też pamiętają. Że chociaż do strat doszło w początkowym etapie ciąży, to mam prawo cierpieć, mam prawo myśleć o tym co nas spotkało. Najgorzej, że mój mąż również nie chce ze mną o tym rozmawiać, kiedy przyłapuje mnie na płaczu, mówi tylko żebym się uspokoiła i nie płakała. Nie rozumie, że właśnie tego potrzebuje, że chciałabym żeby był blisko, przytulał mnie i był dla mnie wsparciem.

Może oczekuje zbyt wiele. Coraz częściej myślę, że nasze małżeństwo nie przetrwa tej próby, jednocześnie wiedząc, że nie dam rady żyć bez niego. Wiem, że kobieta która byłam przed zmaganiami z niepłodnością i poronieniami już nie wróci. A ja coraz bardziej za nią tęsknię, za tym jaka byłam. I nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się jak wyglądałoby moje życie gdyby do tego nie doszło. Chociaż nie jestem zbyt wierzącą osobą, mam nadzieję i chce wierzyć , że moje aniołki są szczęśliwe, gdzieś tam na górze. Pociesza mnie fakt, że jeśli istnieje jakieś życie po życiu to moja ukochana babcia zajmuje się teraz moimi dzieci za mnie w niebie.

Autor: Ula

Oceń

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *